Opowiadania o cukrzycy – fajne i niefajne

Drażni moje ucho ta fajność i niefajność, tych skrótów myślowych dopuszczają się nagminnie uniwersyteccy wykładowcy medycyny dla lekarzy z Łodzi, w szczególności w mojej specjalności diabetologii. Drażni to moje ucho, bowiem w chwili, kiedy mam się dowiedzieć istoty rzeczy słyszę fajne lub niefajne.

Dopuszczeni do mikrofonu sprawozdawcy zakładają, że ja wiem, co się za tym kryje i z manierą światowców walą mi swoje keywords - słowo wytrych, a ja nadal się zastanawiam, co szanowny kolega/ka mieli na myśli. Ich lotność i błyskotliwość jest tej miary, co ich profesjonalizm. Zanim zdołam dociec i zgłębić naturę problemu, pognali do przodu. Szum informatyczny przelewa się na ostrych zakrętach i ja ani tego objąć ani podążać za tym nie mogę. Może to terkotanie z szybkością karabinu maszynowego jest ekwiwalentem ściemy? Ślizgają się po powierzchni niczym wytrawni zawodnicy w jeździe figurowej na lodzie, byle szybciej i więcej, brevier medycyny w pigułce, czyli wielkie nic. Urozmaiceniem są liczne śmieszne przejęzyczenia, potoczystość frazy z y…y biegnącym do nikąd jak w greckim heksametrze. To targowisku próżności jest „niefajne”, bowiem sprawia wrażenie przerostu formy nad treścią, a kolorowe obrazki niczego tu nie zmieniają. Chodzi mi po głowie pewna paralelność tego „łódzkiego bałaku” do języka elit politycznych: fajna Polska, Polska na luzie z rozluźnieniem obyczajów, standardów i reguł, pochwałą sprytu, obrotnością, sukcesem za wszelką cenę, umiejętnością ustawiania się i czerpania korzyści z wielu źródeł. Rzeczownik fajność nieobecny w słowniku Doroszewskiego to nie jest moje ulubione słowo, no chyba, że śmiesznym szeptem przy kolacji po udanym spotkaniu z diabetologią na co dzień.

 

Druga lotna myśl mojej chorej wyobraźni dotyczy olimpiady specjalnej w Londynie. Po blamażu z parabankami, jakoś paraolimpiada nie chce przejść przez usta. Dla mnie ktoś napiętnowany na zawsze poważnymi defektami układu podporowego ciała, kto za własne pieniądze przygotowuje się do występu na olimpiadzie, nie jest dla mnie jakimś tam paraolimpijczykiem. Podziwiam Annę Harkowską, jako nastolatka już startowała w maratonie i triathlonie, później zdarzył się wypadek. Wysiadała z autobusu, kiedy wjechał na nią „parakierowca” samochodu. Dwadzieścia sześć złamań, uszkodzone nerwy, zerwane ścięgna, poszarpane mięśnie. Nie mogła już biegać, poświeciła się kolarstwu, dziś na torze może z powodzeniem rywalizować ze sprawnymi koleżankami. W tym roku jako pierwsza przywiozła medal dla polskiej publiczności. Gdybyśmy lepiej nagłaśniali zmagania niepełnosprawnych na olimpiadzie specjalnej i transmitowali to wspaniałe teatrum zmagań ludzi z własnymi ograniczeniami, być może moglibyśmy oczekiwać więcej dzielności, gotowości i determinacji do zmian w swoim życiu u naszych podopiecznych cierpiących z powodu chorób cywilizacyjnych. Największym naszym problemem specjalistów, nie jest bowiem medykacja farmakologiczna czy zabiegowa chorych, ale „wykrzesanie z nich ognia” aby mieli wolę, chęć i pragnienie zmian w swoim nieraz szarym i smutnym życiu. Jeżeli na tych świetlanych przykładach uda nam się ukazać naszym podopiecznym nawet jeden niewielki promyk nadziei, to benefit dla chorego jest już kwestią czasu. Nie ma się co łudzić, że nowe „przełomowe leki” będą działały jak przysłowiowe panaceum, tym lekom trzeba „pomóc”, aby miały szansę działać w organizmie chorego zgodnie z naszymi oczekiwaniami