Ubożsi mają gorsze zdrowie, gorsze zdrowie to niższy poziom życia

Ubożsi mają gorsze zdrowie, gorsze zdrowie to niższy poziom życia z powodu niższych dochodów. Niskie dochody i status społeczny oznaczają prawie zawsze gorszy stan zdrowia.

Zatem jak w tej sentencji, że bogatemu nawet diabeł dzieci kołysze, a biednemu to i wiatr w oczy dmucha. Ludzie zamożniejsi, także w naszym kraju, lepiej się czują i rzadziej chodzą do lekarza. Czy to oznacza, że nasza porada dla podopiecznych o niskim statusie materialnym i starszych wiekiem (a takich mamy najwięcej), aby zmieniali styl życia na bardziej prozdrowotny jest tylko „myśleniem życzeniowym” o zdrowiu i chorobach? Po części tak, jeżeli się weźmie pod uwagę, że większość moich respondentów twierdzi, że zdrowy styl życia więcej kosztuje (droższe jedzenie, czas wolny na rekreację, dłuższy sen, mniej negatywnych napięć emocjonalnych, więcej czasu na przyjemności życiowe i profilaktykę). Rzeczywiście, większość osób o niskiej stopie życiowej i wykształceniu niewiele wie o zdrowym żywieniu, suplementach diety, żywności funkcjonalnej, rekreacji, rewitalizacji. Pozostali, jeżeli nawet wiedzą, co te pojęcia oznaczają nie potrafią tej wiedzy przełożyć na własne życie, często czują się bezradni i osaczeni problemami dnia codziennego w takim stopniu, że nie mogą nawet marzyc o „lepszym”, czyli zdrowszym życiu. Niektórzy z nich dowcipnie, ale i z goryczą konkludują, że nie pijąc i nie paląc też umrzemy, tylko trochę zdrowiej. Lekarz praktyk spostrzega to od innej strony. Pacjentom nisko sytuowanym brakuje nie tylko wiedzy, ale chęci, umiejętności i determinacji w podejmowaniu wysiłków dla ulepszenia swojego życia. Wiedzieć, chcieć, móc i potrafić, te określenia nie są dla nich ze sobą spójne, jawią się jako rozsypana mozaika abstrakcji, którymi nie warto sobie zaprzątać głowy. Nieczęsto chcą słuchać moich porad, że dla przykładu zdrowe jedzenie, wcale nie musi drożej kosztować, że warto zainwestować w swoje zdrowie, bo to, co będzie z nimi w sensie status quo zdrowotnego za lat dziesięć rozgrywa się na scenie zwanej życiem tu i teraz. Kiedy sięgam do wyników analiz ile kosztuje zmiana behawioru (zachowań na bardziej zdrowotne) w społeczeństwach wysoko rozwiniętych, to okazuje się, że jest to droższe od np. podawania codziennie leku zarejestrowanego lub nie do prewencji chorób cywilizacyjnych (otyłość, nadciśnienie, cukrzyca, miażdżyca, nowotwory). Podać pigułkę na każdy objaw, uśmierzyć dolegliwości, kto by się przejmował tym, co będzie w przyszłości, kiedy i tak nasi podopieczni są niereformowalni. Medycyna prewencyjna praktycznie nie istnieje, to zawracanie kijem Wisły – tak sądzi wielu lekarzy i tak tkwimy w miejscu, w przeświadczeniu, że i tak nie da się nic zmienić. Myślenie o medycynie praktycznej przebiega jakby dwutorowo, z jednej strony, co światlejsi medycy starają się swój entuzjazm, co do zdrowotnego stylu życia zaszczepić pacjentom, ponieważ sami tak żyją i mogą jako osoby opiniotwórcze dać przykład swoją postawą i wizerunkiem jak żyć, aby starość nie była koszmarem. Z drugiej strony równie liczna grupa uznaje wprawdzie, że warto byłoby tak żyć, ale jest to nierealne i oparte na fałszywych przesłankach. Dają liczne przykłady (X,Y,Z tak żyli jak mówisz, ale to nie zmieniło ich losu). Zazwyczaj w moim mniemaniu są to nieliczne wyjątki od reguły potwierdzające, że jednak warto zmieniać swoje życie na zdrowsze i sprowadza się to zazwyczaj do pytania z mojej strony, czy są gotowi aby coś zmienić w swoim życiu, a będzie to wymagało siły woli i wyrzeczeń? Godzą się nieliczni. Reszta chce programu minimum, „aby, aby panie doktorze”. Mam wielkie trudności z przełamywaniem tego stereotypu i często odnoszę wrażenie, że najlepszą inwestycją byłoby doinwestowanie tych podopiecznych skromna sumą może 2 – 3 tysiące zł. Tak panie doktorze, wówczas mógłbym przystać na wszelka współpracę, ale teraz pan wybaczy proszę o leki, albo kwitek do POZ skoro tak długo trwać musi u pana ta wizyta. Itd., itp.